10 grudnia 2013

bariera językowa, biurokracja, pierwszy kontakt z rodakami....

Zanim tu przyjechałam, przeguglowałam trochę na temat tego kraju, M trochę popytał na miejscu i wyszło nam, że formalności typu zameldowanie, potem ubezpieczenie, otrzymanie dodatku rodzinnego itd to tak za 3 miesiące średnio trwa... E, no to nie tak źle - pomyśleliśmy.

No niestety okazuje się, że to wszystko zależy od tego kto się melduje i gdzie. My akurat wylądowaliśmy w dzielnicy "opanowywanej" aktualnie przez emigrantów z Północnej Afryki, czyli wszędzie tłumy interesantów. No więc na dzień dobry stanie w kolejkach przy każdej wizycie w gminie.

Plus taki, że Bruksela ma to super zorganizowane (nie tylko w gminach, ale np też na poczcie itp): przychodzisz, bierzesz numerek i czekasz, aż pojawi się on na tablicy wraz z numerem okienka, przy którym cię obsłużą. Na obsługę też nie ma co narzekać, wszyscy bardzo mili, nikomu nie przeszkadza, że twoje dzieci biegają, że się śmieją, że muszą do kibelka... Nawet jak posługujesz się tylko łamana angielszczyzną, to możesz wszystko załatwić.Nikt z tego nie robi problemu, nie stroi min ani nie szydzi jak było by w pl.

Oczywiście nie ma co ściemniać - znajomość któregoś z dwóch języków urzędowych zdecydowanie upraszcza załatwienie czegokolwiek, wiadomo. No nic, my wychowani w PRLu tylko pa ruski gawarim haraszo, a tutaj prawie każdy porozumie się swobodnie co najmniej w 3 językach europejskich. Wiecie jak człowiekowi głupio na początku i wstyd, że oni tu wszyscy znają różne języki? I jak ktoś zagadnie po francusku na ten przykład, a ty umiesz tylko, "że ne parle pa frąse", to on wymienia kolejno: "a niderlandzki?  a niemiecki? a angielski?"... Kurde, człowiek się robi taki malutki... "no trochę po angielski mówić"... Kurde ale co to za angielski, ja w życiu nawet na żaden kurs angielskiego nie chodziłam, tyle co się zna z tv, komputera i samodzielnego uczenia kiedyśtam.No ale jak mówię, ludzie się nie śmieją, raczej widzę w oczach zdziwienie "gdzie oni się wychowywali, że mówić nie umieją w jakimś cywilizowanym języku?".
No dobra, ważne, iż mimo bariery językowej ludzie traktują cię z dużą sympatią i wyrozumiałością każdy ci chce pomóc. No może z wyjątkiem rodaków, ale o tym później...

Tak czy siak pierwsze dni to był koszmar - jak tu pójść cokolwiek załatwić jak się nie zna języka, mało tego, nie wiadomo gdzie tu urząd gminy?, gdzie poczta?, szpital?, przychodnia?...

Jak kogoś zapytać jak się nie zna francuskiego? dżiżas....Gdzie tu jakaś szkoła dla dzieci? 2 tygodnie do wakacji a tu nie ma jak zapisać dzieci do szkoły. Liczyło się na internet, że się wygugluje i może jakąś pomoc się znajdzie językową a tu dupa.... Do tego ci, którzy zachęcali nas do przyjazdu deklarując swą pomoc okazali się... hm... zbyt zajęci swoimi sprawami...(?!)

 Stare przysłowie pszczół mówi, że jak możesz liczyć na kogoś to tylko na siebie. No i w ostatniej chwili zobaczyliśmy ogłoszenie w polskiej gazetce "pomagam w sprawach urzędowych, znalezieniu szkoły etc" no to sru - dzwonimy a baba mówi, że za znalezienie szkoły bierze tylko 250 euro... No k, tyle co w pl adwokat... za wysłanie paru mejli które nic nie kosztuje i jeden przyjazd na miejsce na wizytę z dyrekcją, no ja p 250 euro... a nam ledwie na chleb starcza.... wiadomo, przeprowadzka trochę pożarła kasy... No ale nic, jakie jest inne wyjście? Franca wzięła kasę przed robotą, było więc trochę stresu, ale szkołę znalazła.... że ciulową i że i tak trzabyło zmienić to już inksza inkszość, że się franca spóźniła pół godziny na spotkanie z dyrektorem i nawet "przepraszam" nie raczyła rzec a ja w deszczu z chorym dzieckiem czekałam to już szczegół, że przyprowadziła na to spotkanie swojego rozwydrzonego bahora,  to też szczegół. Najlepsze jest to, że w gabinecie dyrka obiecała że wypełni mi karty zdrowia, przeczyta regulamin i inne dokumenty, i kazała dyrkowi wysłac listę materiałów na swój emajl, że mi przyśle przetłumaczoną, gdy dyrektor zapytał o tel kontaktowy natychmiast podała swój no bo ja i tak nie zrozumiem jakby kto dzwonił (no fakt), ale potem dodała, że to kosztuje 70 euro... No nic. Potem po wyjściu rzekła, że bardzo się śpieszy, to się zdzwonimy i że owszem pomoże nam tez na komunie (czyli w gminie) - 50 euro za przyjazd... i tyleśmy ją widzieli... Przez 3 miesiące nie odbierała telefonów... Pani Ewa  która w swoim ogłoszeniu pisze "będziesz miło obsłużony i zadowolony" - polecam naprawdę polecam - pani bardzo miła (nie)kulturalna i 5 minut opierniczy cie z kasy na zero. Tak byliśmy zadowoleni z jej pomocy...  Jak w końcu we wrześniu odebrała telefon i została kulturalnie opierniczona, to powiedziała, żeby napisać do niej list, to ona odpowie... no nie wiem k co to miało by mieć na celu.

Tacy są często Polacy za granicą (w pl zresztą też) - patrzą by cię wydoić z kasy i podstawić nogę. Zwłaszcza nasi rówieśnicy i młodsi. Oczywiście nie wszyscy, nie wszyscy!

Koniec końców na komunę poszliśmy sami z naszym szałowym angielskim. Niestety na pierwszą wizytę zapomnieliśmy przetłumaczyć sądowego pisma o pozbawieniu praw rodzicielskich. Nasza wina. Bez tego nie można zameldować przecież dzieci, logiczne. No więc sru do tłumacza. Czekanie. Znowu do gminy. Co sie okazuje? Tym razem pani mówi, że dokumenty muszą mieć apostille, czyli taką pieczątkę z polskiego MSZ.  A żeby zrobili apostille na dokumentach sądowych, musi je najsampierw podpisać prezes Sądu Okręgowego. Jeszcze parę lat temu te formalności można było załatwić w ambasadzie. Teraz tylko w swoim kraju. No super! Po prostu zajebioza! Fajnie że w polskich urzędach sa tak kompetentni urzędnicy, iż zapominają poinformować o takim szczególiku podczas wybierania wielojęzycznych aktów urodzenia. Nie wiem z zazdrości, głupoty czy po prostu sami tego nie wiedzą...

Dodatkowo to kosztuje... kolejne 200 euro w plecy. No to na pocztę: dokumenty do rodziny, rodzina biegiem do sądu, potem śle do znajomych w Warszawie, oni biegiem do MSZtu  i ślą do nas.... no i amba fatima... Do pl list dotarł za 1 dzień, z pl nie dotarł po tygodniu.... Fajowo komplet naszych najważniejszych dokumentów: wszystkie akty urodzenia, rozwodu, małżeństwa szlag gdzieś trafił.... Po wielu telefonach, wizytach na pocztach się odnalazły w punkcie pocztowym w naszej gminie... no pewnie listonoszowi się awizo nie chciało do skrzynki wrzucić... Nicto ważne że są, opieczętowane spodpisywane ze wszech stron...

Jednak zanim to wszystko się pozałatwiało, udało się znaleźć mieszkanie w miejscu, gdzie jest dobra flamandzka szkoła dla naszych pociech i postanowiliśmy się przeprowadzić, w związku z czym nie miało sensu kolejne odwiedzanie gminy, gdyż M który pierwszą wizytę w urzędzie odbył w kwietniu dowód odebrał dopiero po pół roku - tyle to trwa. Przeto postanowiliśmy meldować resztę rodziny już w nowym miejscu. I tym oto sposobem wszystkie dokumenty trzeba było teraz tłumaczyć na język niderlandzki. Na szczęście trafiliśmy na fajną niedrogą tłumaczkę. Tutaj w gminie nie ma takich  kolejek jak w stolicy, w ogóle jak poszliśmy rano, to tylko my byliśmy w urzędzie. W końcu to mała miejscowość i nie ma wielu obcokrajowców. Pani policjantka też szybko przyszła sprawdzić dom. No a teraz czekamy na wezwanie do gminy przygotowani na kolejne problemy... bo kto wie, co tu znowu za przepisy obowiązują...

Najważniejsze, że czujemy się tu wszyscy jak w domu, kasy na jedzenie i opłaty też starcza, choć dodatkowe parę euro z dodatku rodzinnego też by nie zaszkodziło, no i ten brak ubezpieczenia.... to też trochę stres. A bez zameldowania ani jednego ani drugiego nie chcą załatwić. No więc czekamy i czekamy....



2 komentarze:

  1. Zdecydowanie w takich przypadkach bariera językowa stanowi poważny problem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima