31 października 2015

Dlaczego ferie jesienne są ważne?

Dziś Halloween, jutro Wszystkich Świętych, z czego wniosek, że pierwszy trymestr roku szkolnego właśnie się skończył. Po wywiadówce w szkole średniej byłam zadowolona, po wywiadówce w klasie szóstej jestem zadowolona jeszcze bardziej. Pamiętacie zapewne, że pod koniec roku obradowaliśmy w szkole nad możliwościami Młodej w kwestii dalszej edukacji. Wówczas to pedagodzy stwierdzili, że Młoda ma malutkie szanse na A-stroom czyli liceum. Po pierwszym trymestrze szóstej klasy wychowawczyni stwierdziła, że jeśli stosunek do nauki i zaangażowanie Młodej się nie zmieni, to prawdopodobnie nie będzie mieć ona problemu z wystartowaniem do A klasy. Oczywiście konieczne będzie powtórzenie ostatniej klasy podstawówki i uzupełnienie braków z matematyki i niderlandzkiego, gdyż - jak zapewne pamiętacie - matmy uczy się z piątoklasistami, zaś niderlandzkiego w trybie indywidualnym. Wyniki Młodej z pozostałych przedmiotów są bardziej niż zadowalające (odpukać). Idzie jak burza :-)

jesień w Brukseli


Bruksela
Skoro zaś wywiadówka za nami, to znaczy, że mamy ferie jesienne (herfstvakantie). Cały tydzień luzu. Cały tydzień nie odprowadzania do szkoły. Szkoda tylko, że nie jest to cały tydzień nie chodzenia do roboty. W związku  z czym Trójca Nieświęta będzie musieć znowu się sama sobą zajmować po parę godzin dziennie. Teraz już się jednak nie martwię o to, bo wiem, że mam duże i w miarę odpowiedzialne dzieciaki. Dla Trójcy też już to dziś rzecz najzwyklejsza w świecie, że duże zajmują się mniejszym. 
Mamy też w planach szereg atrakcji. Pierwszą jest kolejna wizyta u psychologa. Fakt sam w sobie mało interesujący, ale wycieczka do stolicy jak najbardziej. Oby tylko pogoda dopisała, to po drodze mamy parę placów zabaw, fontannę i takie tam tentegesy. Potem można skoczyć na jakąś pizzę czy coś w tym stylu. 

Innego dnia chcemy pozwiedzać znowu sklepy w Mechelen, bo jeszcze prezenty nie kupione na urodziny, a Młoda sobie tam ostatnio maszynę do waty cukrowej upatrzyła i cukry kolorowe do niej. Okazało się, że akurat odpowiednią kwotę ma w skarbonce. Systematycznie bowiem od miesięcy odkłada z kieszonkowego. Już nawet znalazła zastosowanie do tej maszyny. W listopadzie bowiem w szkole kolejna edycja "sklepików". To znaczy, przez kilka dni dzieci mogą zająć się prowadzeniem własnego biznesu. Na długiej przerwie można otworzyć stoisko z używanymi zabawkami, książkami czy odzieżą, wypożyczalnię sprzętu typu miniquad lub stoisko z jedzeniem, czyli wata cukrowa, gofry,  muffinki, które kupujący może własnoręcznie ozdabiać, czy co tam sobie uczniowie wymyślą. Warunek jest jeden - cena nie może przekroczyć 2 euro. Czyli teoretycznie jakaś mała część kosztów zakupu maszyny pewnie by się zwróciła. Istnieje nawet podejrzenie, że zauważenie maszyny w sklepie jest odpowiedzią na pytanie pt. co by tu sprzedać?
Na zakończenie ferii będzie, wspominana już kiedyś, duża impreza urodzinowa. Tak więc atrakcji Młodym nie zabraknie. Potem zapewne z nową energią i niekończącym się entuzjazmem (matce się marzy) przystąpią do dalszej nauki.

jesień w Brukseli
Dla całej Naszej Piątki ferie jesienne będą chyba już zawsze wyznacznikiem czasu spędzonego we Flandrii. Albowiem to podczas tych właśnie ferii 2 lata temu przewoziliśmy męża firmowym busem cały nasz lichy dobytek z Brukseli. To po feriach jesiennych Dziewczynki poszły pierwszy raz do flamandzkiej szkoły. To wtedy zostały tak ciepło przyjęte, że aż miałam łzy w oczach. To wtedy zaczęły wracać ze szkoły zadowolone i uśmiechnięte. Tak już było potem każdego dnia i mam nadzieję, że będzie zawsze. 

To wtedy zaczęliśmy po raz kolejny wszystko od nowa w nowym lepszym miejscu, w uroczej i spokojnej okolicy. Z dala od Polski, rodziny i starych znajomych, wśród całkiem obcych, ale sympatycznych, pomocnych i serdecznych ludzi. To wtedy definitywnie zamknęliśmy kolejny rozdział w naszym życiu i zaczęliśmy od nowa budować nasz świat, nasz nowy dom. Co było, a nie jest, nie liczy się w rejestr. Do przyszłości wracamy czasem wspomnieniami oglądając stare zdjęcia. Wspominamy wesołe chwile, okropne dni i przykre momenty. Wspominamy chwile spędzone z rodziną i znajomymi, wspominamy ludzi spotkanych w różnych okresach życia, tych dobrych i tych złych. Wspominamy nasze psikusy i wpadki. Bowiem wspomnienia to coś pięknego. Wspomnienia to też przypominacz naszych błędów życiowych, których lepiej nie powtarzać. Jednak to ciągle tylko wspomnienia. Żyjemy jednak tu i teraz. Wbrew temu, co zdają się myśleć niektórzy, my na prawdę nie mamy z tym najmniejszego problemu. Jesteśmy szczęśliwi, że znaleźliśmy się właśnie w takich a nie innych okolicznościach. 

"Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!"/Henry Miller/.

Nie tylko zaczęliśmy wszystko od nowa, ale też jako inni ludzie. Tylko całkowite wyrwanie się z dawnego otoczenia daje takie możliwości. Tu nie ciągnie się za nami ogon naszej przeszłości. Znajdując się wśród całkowicie obcych ludzi, którzy o nas zupełnie nic nie wiedzą, dostaliśmy możliwość stworzenia na nowo swojego wizerunku. Tutaj nikt nie wie, jacy byliśmy dawniej, kim byliśmy albo kim nie byliśmy. Nikt nie ocenia nas przez pryzmat rodziny i naszej przeszłości. W swoim środowisku nawet jak staniesz na rzęsach i klaśniesz uszami to i tak zawsze będziesz tą niedojdą z podstawówki, tym grubasem z sąsiedztwa, tym draniem z osiedla, tym leniem, cwaniakiem, beksą, pijakiem, córeczką bogatych rodziców, puszczalską, łamagą, lizusem, złodziejem)*niepotrzebne skreślić. Bo ludzie nie chcą zapomnieć drugiemu jego błędów, to pozwala im widzieć siebie w lepszym świetle. 

Co dnia poznajemy nowych ludzi, pozwalamy ludziom poznawać siebie i tak cegiełka po cegiełce od 2 lat budujemy swój nowy świat i poszerzamy swoją życiową przestrzeń i możliwości. Wracając dziś z odwiedzin u kolejnych nowych polskich znajomych  i mając na uwadze fakt, że rano tego samego dnia zaliczyłam wizytę u belgijskich znajomych, pomyślałam, że tutaj na obczyźnie mam więcej fajnych kolegów i to narodowości przenajróżniejszych i o wiele bogatsze życie towarzyskie, niż w Polsce miałam kiedykolwiek przez ponad 30 lat. Gdyby mi ktoś parę lat temu powiedział, że kiedyś pójdę na kebaba w towarzystwie znajomych z Sudanu, Ukrainy i Rumunii, że będę gawędzić o pogodzie z rówieśnikami z Hiszpanii, Francji i Anglii, że pójdę na przyjęcie do znajomych z Portugalii, że moje dzieci będą się bawić z Chinkami i Belgami czy Arabami to wysłałabym takiego delikwenta prosto do psychiatry. Dziś to mój świat i to jest niesamowite, mimo że już trochę spowszedniało.


Pamiętam, jak kiedyś moja babcia odchodząc na emeryturę, obawiała się, że będzie jej brakować pracy, z którą była związana przez wiele długich lat. Jednak po jakimś czasie stwierdziła, że o dziwo nie tęskni za pracą, nie umiera też wcale z nudów, jak się martwiła wcześniej. Człowiek boi się innej niż dotychczasowa przyszłości, ale często niepotrzebnie. Moje rozstanie z pracą po 14 latach było podobne. Wydawało się, że będzie mi brakować wszystkiego i wszystkich, ale tak wcale się nie stało. Najpierw czułam się jak na zwykłym urlopie, potem ten urlop spokojnie przeszedł w normalność. Z czasem zaczęło mi brakować zajęcia jako takiego, ale akurat byłam w ciąży, więc dość szybko nuda przestała mi doskwierać.

Z emigracją podobna sytuacja. Bardzo się obawiałam wyjazdu, a jeszcze na dodatek wszyscy, na których wsparcie liczyłam,  zdecydowanie mi to odradzali i wymyślali tysiące zagrożeń i niebezpieczeństw, które w tym obcym kraju na pewno na mnie czekają. Na szczęście nie było sensownego alternatywnego rozwiązania naszej trudnej sytuacji, więc wbrew wszystkiemu wyjechałam. I nie żałowałam tej decyzji ani jednego dnia. Po ciężkim starcie, jaki mieliśmy w Brukseli, tutaj zaczęło się nam wszystko pomalutku układać i prostować. Do tutejszych standardów jeszcze nam sporo brakuje, ale pracujemy nad tym, a raczej na to. 

Zarzucają nam niektórzy, że zostawiliśmy rodzinę, ale cóż, nadchodzi taki moment w życiu, że człowiek dorasta, znajduje partnera, zakłada własną rodzinę, pojawiają się dzieci... W tym momencie  rodzina w postaci mamy, taty i rodzeństwa zostaje zepchnięta z piedestału przez męża/żonę i dzieci. To oni zaczynają być najważniejsi - takie jest życie. Jedni potrafią się z tym pogodzić i odciąć pępowinę, inni nigdy, inni tylko częściowo... Myśmy byli wystarczająco długo zależni od swoich rodzin - tak myślę. To miało oczywiście i dobre, i złe strony, ale wszystko się kiedyś kończy.
Ja spaliłam za sobą mosty przeprowadzając się do męża z dziećmi. Mama powiedziała wtedy, że nie mam po co wracać. I dobrze - wolę jak wszystko jest jasne. Nie zmienia to faktu, że jako gość jestem w domu rodzinnym ciągle mile widziana, ale tak właśnie się tam czułam przybywając w odwiedziny - jako gość. To już nie był mój dom, tylko dom moich rodziców i braci. Mój prawdziwy dom był w mieście oddalonym o 100 kilometrów - ciasny ale własny. Dziś nasz dom jest tu na obczyźnie. Rodzina będzie tu zawsze mile widziana. Jednak odległość uczuciowa między nami zmniejsza się każdego dnia - takie są koleje losu. Ja do PL nie zamierzam wracać, odwiedzę pewnie co jakiś czas. Pogadamy wtedy o starych karabinach, po czym każdy wróci do swoich codziennych zajęć. 


Pragnę jeszcze na koniec dodać, że nie jestem materiałem na świętą ani męczenniczkę, dlatego nie mam zamiaru poświęcać się dla ideałów i innych wzniosłych celów. Nie mam zamiaru ratować całego świata, a już szczególnie Polski. Już pielęgnowanie naszego własnego ogródka, troska o dobro, bezpieczeństwo, zdrowie fizyczne i psychiczne moich dzieci i męża oraz naszą wspólną przyszłość zajmuje mnie od świtu do nocy.
Niech mi nikt nie mówi, co powinnam robić, myśleć i czuć, bo to mój cyrk i moje małpy. Nie oceniajcie mnie swoją miarą, bo nie jesteście mną. 


1 komentarz:

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima