25 października 2015

Gdy jesień gra na skrzypkach

Zacznę posta od bezczelnego pochwalenia się, że część moich mądrości będzie można co jakiś czas przeczytać w wersji drukowanej.
Pierwszy artykuł (mam nadzieję nie ostatni) pt. "Z bloga wesołej emigrantki" pojawił się już w październikowym numerze czasopisma: "Antwerpia po Polsku". 

Ten miesięcznik Polonii belgijskiej można znaleźć - jak i inne -  oczywiście w polskich sklepach. Gazetka jest darmowa - utrzymuje się z reklam, ale reklamy nie są jej główna częścią, jak to czasem bywa w takich publikacjach. Przeczytacie w niej ciekawe i dosyć długie artykuły na tematy różne. Oprócz mojego jakżewspaniałego tekstu (autografy przez telefon) znajdziecie w gazetce przewodnik po belgijskich miastach (w ostatnich numerach akurat jest "moje" Mechelen na tapecie), krótki przegląd prasy polskiej i belgijskiej, porady prawne, zdrowotne i inne praktyczne pomoce życiowe, nowinki i ciekawostki ze świata. Na prawdę warto się zaprzyjaźnić z tym miesięcznikiem. Ci, którzy nie mieszkają w Belgii albo nie chodzą do polskich sklepów nie muszą czuć się pokrzywdzeni, znajdziecie bowiem to czasopismo on-line i to nie tylko ostatni numer: http://www.antwerpiapopolsku.be/
Polecam.  
jesień w negatywie ;-)

Miniony tydzień trochę się pokiełbasił na początku, bo Młodego naszło na chorowanie. A tak się cieszył na "tydzień pająków" w szkole. W niedzielę skonstruowaliśmy mini-pająkarium, upolowaliśmy w szopie jednego takiego czarnego słodziaka i zainstalowaliśmy go w nowym domu, w którym miał się wybrać w poniedziałek na wizytę do przedszkola. Niestety tkwi biedak w tym pudełku do dziś jako oryginalna dekoracja naszego salonu. M-jak-Mąż właśnie stwierdził, że najwyższa pora go eksmitować, bo nie widać, by się kwapił do płacenia czynszu. Jutro to pewnie uczynię i odniosę go tam, skąd go wzięłam. Niech se siedzi w szopie i pilnuje naszych rowerów. 
Młody już w sobotę narzekał na ból główki, brzuszka i nóżek, kazał się nosić po sklepie, a w domu żądał co parę minut dotumiania [czytaj: przytulania]. 
- Mamo, dotum mnie! - mówił, stając przede mną i  wyciągając łapki w górę. No więc dotumiałam mieszająć w garach na kuchni, dotumiałam wkładając pranie do pralki, dotumiałam czytając, dotumiałam i  dotumiałam, ale w końcu podałam syropek przeciwbólowy, dziecko podrzemało pół godzinki i wstało uśmiechnięte. Jednak po jakimś czasie ból głowy wrócił i pojawiła się gorączka. Przeto w poniedziałek zadzwoniłam do klientów i do biura, że nie idę do pracy. Wypróbowałam też jak działa rejestracja do lekarza przez internet.  Praktyczna sprawa, powiem wam. Ostatnio zauważyłam informację w poczekalni u naszego lekarza rodzinnego, że oto pojawiła się taka możliwość. Dla mnie lepsze to niż dzwonienie, bo nie muszę się obawiać,  czy się dobrze zrozumiemy z panem doktorem co do godzin itd. W internecie loguję się na stronę www.docbook.be, szukam swojego lekarza i od razu widzę, jakie terminy są wolne i mogę wybrać najbardziej mi odpowiadający. Dla mnie bomba. 

Lekarz wykrył u Młodego tylko problemy z gardełkiem, ale kazał posiedzieć jeszcze dwa dni w domu i wypisał dla mnie świstek do urlopu rodzinnego (familiaal vorlof), który jest możliwy w takich okolicznościach. O ile dobrze się orientuję, pracownikowi na pełnym etacie przysługuje 10 dni tego bezpłatnego urlopu na rok, więc mi pewnie mniej, no ale rok się kończy, więc może nie będzie mi już potrzebny. Oby. 
jesień
 Szumiał las, śpiewał las,
gubił złote liście,
świeciło się jasne słonko
chłodno a złociście...

Rano mgła w pole szła,
wiatr ją rwał i ziębił;
opadały ciężkie grona
kalin i jarzębin...

Każdy zmierzch moczył deszcz,
płakał, drżał na szybkach...
I tak ładnie mówił tatuś:
jesień gra na skrzypkach...
/J. Czechowicz/
Gdyby nie choroby, deszcz, krótkie dni i niskie (jak dla mnie) temperatury jesień była by najwspanialszą porą roku. Jesień to kolory, które uwielbiam. Żółty pełen słońca, ciepła, radości i uśmiechu, czerwony pełen miłości, ognia, działania i zielony pełen nadziei. 
Gdy nadchodzi ta pora, nie mogą wprost oczu nacieszyć.
  Przemierzam na rowerze dziesiątki, setki  razy belgijskie ścieżki w te i we wte, ale nigdy nie mam dosyć widoków. Podziwiam i chłonę owo naturalne piękno.Te kilometry kukurydzy tonące w porannej mgle, te sady gruszkowe, te drzewa, ogrody, krzewy mieniące się kolorami, w końcu te wszystkie dynie i wymyślne ozdoby jesienno halloweenowe ustawione w pobliżach domów. Zapomniałam o kasztanach. Co one w sobie mają? Znacie dziecko, które nie przydźwigało choć raz w życiu do domu plecaka pełnego tych lśniących brązowych kulek? A czy wy też macie tak, że widząc kasztany, czujecie nieodpartą potrzebę schowania choć jednego do kieszeni? We mnie bowiem coś wstępuje w okolicach kasztanowców... Na szczęście jestem mamą i mogę przynosić kasztany do domu kiedy chcę i ile chcę. No, M-jak-Mąż nie jest tym faktem specjalnie zachwycony, bo należy do tych nielicznych facetów, którzy mają wielką obsesję na punkcie porządku, a takie kasztany walające się wszędzie psują wizerunek idealnego wnętrza, o łupinach już nawet nie wspomnę - śmieci z lasu w naszym salonie, katastrofa po prostu...

Dla Dora jednak frajdą było wyłupywanie kulek z zielonych kolców. To - jak wiadomo - dość ryzykowne zajęcie jest, wymagające odwagi, bo przecież można się pokłuć, ale warto powalczyć z kasztanem...
- Zobacz, jaki ten fajny, taki płaski z jednej stjony,  a  ten jaki ogjomny... On będzie mamą albo nie,  tatą. Mamą będzie ten mniejszy, a ten majutki majutki będzie Dojciem...
A potem bawił się długo, przewożąc kasztany z miejsca na miejsce na przyczepach swoich licznych samochodów, bo taki kasztan może być przecież wszystkim. Wyobraźnia dziecięca nie zna granic.


Zapewne niektórzy obejrzeli już na facebooku moją kolekcję jesiennych obrazków, jeśli nie, to zawsze można KLIKNĄĆ ten link
Nie mogłam się po prostu powstrzymać, by nie złapać choć kilku drobinek tegorocznej jesieni do swoich albumów. Miałam wyjść zaraz rano, ale jeszcze pranie, jeszcze zakupy, a i w końcu udało nam się z siostrą zgadać na skype, co wcale nie często nam się udaje. Chyba z miesiąc żeśmy nie gadały, więc jak dziś dopadłyśmy skype, to ze 3 godziny pewnie dzieliłyśmy się ostatnimi wydarzeniami, oczywiście z aktywnym udziałem dzieci i zwierząt domowych - jak to zwykle bywa w takich okolicznościach. Doro akuratnie zajmował się lepieniem z ciastoliny, więc na bieżąco pokazywał ciotce swoje dzieła - pieski, rybki, oktopusy (ośmiornica myli mu się z czarownicą, więc niderlandzkim się poratował) makarony i frytki. Te ostatnie proponował wszystkim do jedzenia, ale zapach ciastoliny jakoś nie specjalnie zachęcał do kosztowania tych rarytasów :-)
Ostatecznie wyszłam z domu dopiero o szesnastej. Jeśli licznik w rowerze nie cygani, przejechałam jakieś 15 km, co zajęło mi ponad 2 godziny. Zaczęło już zmierzchać, co zdjęciom ujmuje trochę uroku, ale ja jestem zadowolona z wycieczki, na co składa się w sumie kilka rzeczy. Głównie to odpoczynek psychiczny i duchowy.
Podobnie jak moja córa  Najstarsza, potrzebuję pobyć od czasu do czasu w samotności. W sumie to nawet częściej niż jest to możliwe. No ale dobre i cokolwiek. Jeżdżąc rowerem bez większego celu, czuję się bardziej niż wyśmienicie. Wszak kiedyś sporo wolnego czasu spędzałam włócząc się po lasach i polach. Czasem na rowerze, czasem na butach, czasem z bratem, czasem z psem, czasem samotnie. Całe godziny spędzałam poza domem, gdy tylko było to możliwe. Deszcz, śnieżyca, upał, poranek, noc - nie miało znaczenia. Noce nad rzeką były wręcz niesamowite, zwłaszcza przy pełni Księżyca. Uwielbiam.
Gdy wędruję samotnie po łonie natury, mogę puścić myśli wolno, przez ten krótki czas niczego nie muszę, niczego się ode mnie nie żąda, to czas tylko i wyłącznie dla mnie. Niektórzy zapewne wiedzą, że w domu Matka (i/lub ojciec) nie ma nawet w kibelku spokoju, bo dziecko i tam nas znajdzie, i ledwie zamkniemy za sobą drzwi naszej sali dumania, natychmiast dziecię będzie czegoś potrzebować, bo np nie może znaleźć swojej niebieskiej piłki albo narysowało właśnie coś fantastycznego, albo chce pić, albo boryka się z innymi niecierpiącymi zwłoki problemami, które tylko mama może rozwiązać.
Poza domem jestem nie osiągalna dla nikogo i to jest piękne. Pełny relaks po prostu. 
Przy okazji tej wycieczki przekonałam się, że łażenie z aparatem, to też dobry sposób na poznanie nowych ludzi, bo ludzie interesują się takim dziwolągiem, co przygląda się z bliska muchomorom i liściom na drzewie. Podchodzą i zagajają o pogodzie... Dziś metodą na fotografa poznałam sympatyczną parę staruszków, którzy - jak się dowiedziałam - dużo spacerują ze względów zdrowotnych. Mają też 11 wnuków, ale ani jednej wnuczki. Niesamowite. No i znów usłyszałam, że całkiem nieźle mówię po niderlandzku, więc znowu się ucieszyłam, że moja nauka nie idzie na darmo.
W związku z powyższym polecam samotne wycieczki z aparatem lub bez :-)
 A w piątek upiekłam ciasto kakaowo-serowe, zwane u nas dawniej Izaurą. Ser z carrefour'a nie spełnia moich wymagań sernikowych,  ale ostatecznie daje się zjeść :-)
Jutro zaś wybieram się na koncert, który odbędzie się w merchtemskim kościele z okazji 150tej rocznicy urodzin tutejszego kompozytora Augusta de Boeck. W programie przewidziano wykonanie m.in. Poloneza Michała Ogińskiego.
 Gdyby kogoś interesowało - koncert jest o godz. 15.00 w Kościele O.L.V. - ter Noordkerk w Merchtem. Wstęp gratis. 

4 komentarze:

  1. Dzień dobry,
    ostatnio właśnie przeczytałam fragment Pani bloga we wspomnianym miesięczniku i tak pomyślałam, że artykuł jest Pani autorstwa, Bardzo się cieszę i gratuluję. Na bloga trafiłam przypadkiem i to stosunkowo nie dawno, chociaż w Belgii jestem od 2012. Jestem Mamą dwójki maluchów i z autopsji znam historie typu złowieszcze walenie do drzwi Świątyni Dumania: zero czasu dla siebie a odpoczynek zalicza się na zakupach w supermarkecie.
    U nas również pierwsze wizyty u lekarza, leki, nieprzespane noce bo mały ma zaledwie 6 miesięcy i do tego zmagamy się z infekcją. Jednym słowem bajka. Jesień jest piękna, gdy żegna się z latem potem niestety długo po nim płacze a co za tym idzie i nas ludzi dopadają smuteczki.
    Pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja mimo braku słońca, ciepła i koloru oddycham wreszcie, pola uprzątnięte i zaczynam miewać czas tylko dla siebie, za to właśnie kocham jesień. Zdrowia Wam życzę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem chłopskim dzieckiem i pamiętam jeszcze ta czasy na roli. Jesień to też pieczone w ognisku ziemniaki, co było u nas zwyczajem w czasie zbiorów, gdy byliśmy mali. Najbardziej nie lubiłam, gdy rodzice siali marchew albo buraczki, bo przy tym dziadostwie była robota do zimy, nie raz łapy z zimna odpadały, ale poza tym jesień była fajna. Z jakiegoś dziwnego powodu lubiłam zwożenie buraków pastewnych i ładownie ich do piwnicy :-)

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima