15 listopada 2015

Dzieci - małe wredne upierdliwce ;-)

Od wczoraj wieje bez opamiętania. Pamiętam, że u nas na wsi mówiło się kiedyś, gdy był silny wiatr, że pewnie się ktoś powiesił i stąd takie wiatrzysko. Swego czasu doszłam jednak do wniosku,  że jak już patrzeć na to w tym kontekście, to wiatr jest raczej przyczyną niż skutkiem. Bo przy takiej piździawicy to nic, tylko pójść się powiesić.

Ja, i sporo członków mojej rodziny, jesteśmy tzw meteopatami, czyli ludźmi których samopoczucie jest w dużej mierze zależne od pogody. Niektórzy odczuwają też na sobie fazy księżyca, ale to inna bajka. Na silny, długotrwały wiatr wielu z nas reaguje wzmożoną nerwowością i aktywnością. Moja Najstarsza, będąc małym szkrabem, nie chciała spać, gdy wiało, a już dzień przed przewidywaną wichurą nosiło ja po domu jak opętaną. Młody co prawda śpi w miarę dobrze, ale w dzień wietrzny jest niebywale aktywny. Normalnie 5 minut nie usiedzi na zadku spokojnie i nie zajmie się sam zabawą. Co prawda nie jest to dzieciątko flegmatycznej natury, jego głowa zawsze pełna pomysłów, a rączki i nóżki są wiecznie czymś zajęte. Jednak zwykle w granicach rozsądku. Od wczoraj natomiast oszaleć można.  Już o szóstej rano zmusił tatę do grania kolejno w domino, jengę, drabiny, memory i układania puzzli. Jak nie chce pić, to jeść, to bawić się z tatą, to rysować z mamą, to kiwi otworzyć (uciąć czubek, by mógł wyjadać łyżką), to jabłko obrać, to watę cukrową zrobić, to jenga, memory, puzzle, to kakao, to ciasto ukroić, to banana, to memory, jenga aaaaa. Ledwie pójdzie do swojego pokoju, już wraca, zajrzy do sióstr, trzaśnie drzwiami i już przychodzi zawracać głowę duperelami. Już coś w kuchni wywala, już coś w łazience przewraca. W normalne dni pobawi się chwilę z mamą, chwilę z tatą i zajmuje się potem z godzinę sam sobą. Ogląda bajkę, bawi się autami, klockami, rysuje lub lepi z ciastoliny. My w tym czasie oglądamy film, czytamy, piszemy - mamy chwile dla siebie po prostu. Od wczoraj jednak przechodzi sam siebie. Upierdliwy do granic rodzicielskiej wytrzymałości. Nie mamy nawet chwili minut spokoju. A że i my w tą pogodę bardziej nerwowi i skłonni do irytacji, to stwierdzamy, że szkoda, że w niedzielę przedszkole nie czynne albo, że nie możemy pójść do pracy. Tak, czasem tak mam, że wolałabym myć kible w robocie, niż użerać się z tymi wszystkimi domowymi i dzieciowymi problemami w czasie teoretycznie wolnym.
Człowiek sobie czasem planów narobi. Takich śmakich owakich i żyje w myślach tymi planami cały tydzień, po to by na koniec i tak nic z tego nie wyszło, bo... dzieci, choroby, pogoda i takie tam.
W poprzednim poście było kilka tego przykładów.
W tym tygodniu tak sobie po cichu planowałam, że w związku z naszą drobną rocznicą fajnie by było jakoś wyjątkowo ten dzień zorganizować. Najpierw myślałam o zaproszeniu paru znajomych, ale wiedząc, że mój M może nie być tym zachwycony, rozmyśliłam się. Ostatnio M bardzo zmęczony pracą, niesamowicie bolą go ręce (25 lat roboty w tym samym zawodzie nie przeminęło niestety bez skutków ubocznych) i po prostu po pracy chce normalnie usiąść na kanapie i poleniuchować. 
Jako że zaczynałam pracę u nowego klienta, gdzie miałam być tylko 3 godziny, w domu miałam być już w południe. Masa czasu na zorganizowanie swoich planów. Miał być specjalny tort, dekoracje, świece i takie tam drobiazgi, które robi się w takich okolicznościach.

Popsuło się znowu auto (kurde 5-letnie miało być tańsze w utrzymaniu a już kolejny tysiąc euro będzie do zapłacenia; pech to pech) i M zostawił je w garażu. Zastępcze miało być dopiero w sobotę, więc w piątek musiałam na rowerze pojechać kupić chleb i inne potrzebne produkty. W piątek wieczorem robimy zawsze tygodniowe zakupy, więc to i owo się pokończyło. Wróciłam od klientki, zostawiłam robocze gadżety typu kapcie, rękawiczki i inne duperele i pojechałam po ten chleb. Ciągle zostawało mi jeszcze sporo czasu na moje plany. Ale akurat wyszłam z zakupami ze sklepu, gdy otrzymałam telefon ze szkoły, że Najstarszą boli brzuch. Dzień wcześniej mieli szczepienia i pewnie to skutek uboczny. Zdarza się najlepszym. Pełna torba zakupów i pełny plecak - z takim bagażem nie mogłam jechać 20 kilometrów. No więc najpierw do domu rozładować się, a potem do miasta po dziecko. Pytałam jej przez telefon, czy da rady wrócić rowerem i potwierdziła. Gdy przyszłam do sekretariatu, czułam jak pot płynie mi po plecach. Młoda była blada jak ściana i mówiła, że zaraz puści pawia. Obeszło się bez pawia, nie wywinęła też orła. Świeże powietrze dobrze jej zrobiło i dojechałyśmy do domu. Jednak wiatr wiał w przeciwnym do jazdy kierunku i droga bardzo się dłużyła. Po tych blisko 30 kilometrach na rowerze w ekspresowym tempie, z wiatrem i pod wiatr, i 3 godzinach na szmacie, nogi mi prawie odpadały. Odechciało mi się więc wielkiego świętowania.
Tyle co ugotowałam obiad i upiekłam zwykłe ciasto miodowe z masą z kaszy manny (po naszemu zwie się: dziwak) a już M wrócił z pracy. Padałam ze zmęczenia, więc moje świętowanie ograniczyło się do napisania piątkowego postu, a w zasadzie tylko dokończenia i opublikowania, bo już wcześniej powstał zarys. Wnioski: nie ma sensu niczego w życiu planować. Szkoda nerwów. W naszym przypadku sprawdzają się tylko nagłe, zwariowane pomysły i decyzje.
Dziwak

Przypomnę, że moje teksty znajdziecie też w polonijnym miesięczniku pt: "Antwerpia po polsku". Aktualnie dostępny jest numer listopadowy. Papierowej wersji szukajcie w polskich sklepach, elektroniczną przejczytacie tutaj.




10 komentarzy:

  1. wygląda bardzo smacznie ;)
    Pozdrawiam i zapraszam do mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zajrzałam. Ciekawie się zapowiada, więc pewnie czasem odwiedzę przy czasie :-)

      Usuń
  2. Moje humory też są zależne od pogody i to nawet bardzo :).

    No co chcesz, dzieci z reguły są żywe, przynajmniej jest wesoło.

    Mogę kawałek ciacha ;)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wesoło jest, to fakt (Doro to wypisz wymaluj Król Julian z Madagaskaru hehe) I jaki człowiek po takim dniu szczęśliwy wieczorem, gdy patrzy na Króla Całego Świata śpiącego na naszym łóżku z przytulonym Papugiem (aktualny pluszowy przyjaciel) i taka cisza, taki spokój nagle nastaje :-) Aż normalnie żal odnosić Księcia do swojego łoża :-)
      A ciachem się częstuj. Dobre nawet :-)

      Usuń
  3. Tia... Skąd ja to wszystko znam...
    A autko, co za markę macie? Ja w tej chwili jeżdżę 7-letnim D. Męża i powiem Ci, że zadowolona jestem jak nigdy, chociaż jak dla mnie ma bardzo dużo (za dużo) nowości ;) ale muszę się nauczyć bo czeka na mnie 4-letnie cudo i aż się boję...

    OdpowiedzUsuń
  4. Przez te 5 wspólnych lat mieliśmy już mitsubishi space star, potem carisma - oba po kolizjach nie nadawały się do jazdy - potem była jakaś stara honda (prawie że zabytek i malutka strasznie), potem ford mondeo, który nas tu przywiózł i który potem się rozkraczył pod bazyliką w brukseli na amen. W końcu najfajniejsze auto jakie mieliśmy - kilkunastoletnia 6 osobowa mazda MPV. Gdyby nie fakt, że miała silnik 2.5 co razem z jej wiekiem dawało prawie tysiąc euro podatku na rok, to jeździlibyśmy nią do dziś a tak to trzeba było sprzedać. Ze względu na te wysokie tutejsze podatki postanowiliśmy kupić coś młodszego, ale tylko na citroena było nas stać. Wiadomo, że po tej marce to się cudów człowiek nie spodziewał, ale bez wątpienia błędem było kupienie diesla, gdyż nowe diesle mają strasznie dużo szybko psującej się elektroniki i to nie tylko w takich lipach jak citroen. Na początku naprawialiśmy klimatyzację (w starym to by ten bajer olał, ale tu ona jest zwiazana z czym innym i jak jej nie naprawisz to szlag trafi kolejną rzecz). Po mężowej wycieczce do PL pojawił się problem z filtrem cząstek stałych i to był kosztowny problem - częściowo naprawiony w PL, reszta tutaj. Juz poszło około 2 tysięcy na wizyty w serwisie a tymczasem wg dokumentacji za max 4tys km trzeba robić rozrząd.... Dlatego na 99% bedzięmy zmieniać znowu auto i to w trybie pilnym. Jak się uda to cytryne zostawimy w rozliczeniu a weźmiemy nowe jakiejś pewniejszej marki. Teraz jest 3% kredyt na auto a wg wstępnej symulacji rata wychodzi nam poniżej 200euro dlatego myślimy poważnie nad taką opcją. Zobaczymy jak nam zdolność wyliczą. Choć mój mówi, że w obecnej sytuacji polityczno-społecznej może lepiej pomyśleć o czołgu :-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha no czołg, albo pojazd opancerzony ;)
      Jakby co to pisz, bo mój w samochodach tam robi u Was ;) Właśnie czekam na fure jaką dostałam w prezencie :P Zachwycona nie jestem (chodzi o wygląd) ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda ;)

      Usuń
  5. ciasto miodowe z masą z kaszy manny - wygląda apetycznie !

    OdpowiedzUsuń
  6. Witaj !

    Chciałbym się od Ciebie dowiedzieć czy dzieci w szkołach jeśli są niegrzeczne muszą zostawać po lekcjach ? jeśli tak to na jakich zasadach to wygląda ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic mi nie wiadomo o zostawianiu dzieci "po kozie". Taka możliwość jest w Belgii raczej małoprawdopodobna, bo tu prawie każda czynność podejmowana w stosunku do dziecka wymaga zgody rodziców. Dziecko nie może nagle zostać w szkole ze względu na czyjeś widzimisię. Dzieci często zostają po lekcjach z powodów różnych, ale wcześniej rodzice podpisują na to zgodę. Nie dalej jak wczoraj klasa mojej Młodej oglądała po lekcjach jakiś film, więc dzień wcześniej dostaliśmy kartkę z informacją o godzinie zakończenia filmu i musieliśmy podpisać, jeśli zgadzaliśmy się. Moje Młode 2 razy w tygodniu miały też pozalekcyjne zajęcia dodatkowe i na to też trzeba było wyrazić zgodę, a gdy potem dziecko nie mogło któregoś dnia zostać, trzeba było znowu informować o tym nauczyciela. Jeśli więc jakiś nauczyciel zechciał by łobuza zostawić po lekcjach, musiał by mieć zgodę rodziców. Nie jest to niemożliwe, ale nie wiem czy praktykowane. W Belgii bardzo ważne jest bezpieczeństwo dzieci. Dlatego m.in. bramy wszystkich szkół są zamknięte na klucz po pierwszym dzwonku (ok 8:25) i otwierane tylko na przerwe obiadową w południe (dzieci czasem idą do domu na obiad) i potem aż po południu (15:30, 16:00 - zależy od szkoły), gdy dzieci idą do domu. Nikt nie wejdzie ani nie wyjdzie bez wiedzy dyrektora czy sekretarki, bo musi prosić je o otwarcie drzwi. Ze względu na bezpieczeństwo każdy rodzic wypełnia na poczatku roku ankietę, czy dziecko wraca samo (tylko starsze klasy), czy zostaje na świetlicy i dokładnie do której którego dnia, czy będzie odbierane (w które dni o której i przez kogo). Po lekcjach każda klasa stoi na podwórzu ze swoim nauczycielem i dzieci są wypuszczane, dopiero jak nauczyciel zobaczy opiekuna dziecka. Ci, którzy wracają samotnie do domu są wypuszczani i przeprowadzani przez niebezpieczne przejścia w okolicy szkoły, a niektórzy pewnie odprowadzani na przystanki, gdy jeżdżą samopas autobusem, czy tramwajem. Myślę więc, że zostawianie po kozie jest teoretycznie możliwe jeśli rodzice się zgodzą lub regulamin szkoły ma taki zapis (są tu różne rodzaje szkół i mają różne regulaminy - nie jestem prawnikiem i nie wiem, na ile dyrektor czy jakiś zarząd szkoły może decydować o tym co tam zapiszą)

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima